Noc w wiatraku po raz trzeci-Cley Windmill

przez | 17 marca, 2024

Doszłam do wniosku, że po trzecim weekendzie w starym młynie to mam już prawo zrobić swój własny ranking obiektów, od najlepszego do najsłabszego. Jeżeli śledzicie mojego bloga od dłuższego czasu to wiecie, że spałam już w młynach w Scarborough i w Rye. Zajrzyjcie do moich strszych artykułów, aby przypomnieć sobie o moich wrażeniach z tych mniejsc:

Dziś zapraszam Was do miejscowości Cley next the Sea, która znajduje się w północnym Norfolk. O samym hrabstwie też już wspominałam na moim blogu, ponieważ miałam okazję odwiedzić go w 2020 roku.

Do Cley wybraliśmy się w piątkowe popołudnie i czekały mnie aż dwie noce w dosyć wysoko ceniącym się młynie. Wprawdzie weekend ten mieliśmy zaplanowany na październik zeszłego roku, ale z różnych powodów musieliśmy go przesunąć na ten rok. Dobrze się złożyło, bo w mojej głowie zima kończy się ostatniego lutego a zatem „moją wiosnę” rozpoczełam w przepięknym miejscu. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego rozpoczęcia wiatrakowego sezonu. Stefan jak się domyślacie radośnie machał śmigani i nie mógł usiedzieć w samochodzie, bo nasza podróż samochodem trwała aż 5 godzin.

Wioska Cley next the Sea, jak sama jej nazwa wskazuje położona jest w bliskości morza. Od samego morskiego brzegu dzieli ją rezerwat przyrody Cley Marshes, który zarządzany jest od 1926 roku przez Norfolk Wildlife Trust. Oferuje on jedno z najlepszych miejsc do obserwacji ptaków w Wielkiej Brytanii, ponieważ bagna i trzciny przyciągają zimujące i migrujące dzikie ptactwo.

Nazwa wsi ma pochodzenie anglosaskie i wywodzi się od staroangielskiego określenia osady położonej blisko morza z dużą ilością gliny. Cley było niegdyś jednym z najbardziej ruchliwych portów w Anglii, gdzie eksportowano lub importowano zboże, słód , ryby, przyprawy, węgiel, jęczmień i owies. Jednak pomimo swojej nazwy Cley nie znajdowało się „nad morzem” od XVII wieku ze względu na rekultywację terenu .

No dobrze, ale wróćmy do naszego wiatraka. Docieramy do niego po godzinie 19, a że mamy 29 lutego, to jest już ciemno. Młyn prezentował się przepięknie na tle czarnego obsypanego gwiazdami nieba i wtedy właśnie poczułam, że będzie to przepiękny weekend.

W niewielkiej recepcji wita nas przemiły młody człowiek, który od razu zabiera nas na małą wycieczkę po wiatraku. Pokazuje restaurację, gdzie będziemy jeść śniadania wliczone w cenę (zdziwiłabym się, gdyby w tej cenie śniadań nie było 😉 ), a następnie prowadzi nas do naszego pokoju. Zapytałam go o płatność, bo w góle o tym nie wspominał, a on odpowiedział mi, że rozliczymy się przed naszym wyjazdem. Bardzo mi się to spodobało, bo to świadczy o zaufaniu do gości. Wprawdzie miał numer mojej karty, ponieważ wpłacałam zaliczkę podczas rezerwacji, ale pomimo wszystko taki mały gest spowodował, że czułam się tam poprostu komfortowo.

Wiatrak ma dostępne trzy pokoje w samej wieży i kilka pokoi z widokiem na młyn. Ja oczywiście wybrałam dla nas Stone Room, który znajduje się na 2 piętrze młyna i ma bezpośredni dostęp do balkonu, z którego rozpościera się przpiękny widok na rezerwat, o którym wspominałam wyżej.

W pokoju znajduje się mała lodówka z napojami, mleko, wino, woda, zestaw herbat i kaw. Są również udogodnienia jak ręczniki, czy żel pod prysznic i szampon.

Hotelowa restauracja wydaje tylko śniadania, więc zapytaliśmy, gdzie wieczorem moglibyśmy coś dobrego zjeść. Pan recepcjoniasta polecił nam hotelową restaurację o nazwie The George and Dragon i powiem Wam, że to był strzał w dziesiątkę, bo jedzenie było przepyszne a zamówiliśmy fish and chips oraz burgera. Może nic specjalnego, ale naprawdę było smakowicie i przyzwoicie cenowo jak na brytyjskie standardy.

Pozostając w temacie jedzeniowym, na śniadania jedliśmy tradycyjne English breakfast i powiem Wam, że to jest coś najlepszego, co Brytyjczycy mogli w kuchni wymyślić. Nie żadne tam pierdolety typu rogaliki, czy słodkie bułeczki z dżemem. Takie śniadanie zapcha wasz żołądek na kilka godzin, a w tym czasie możecie spokojnie zwiedzać, nie myśląc o kolejnym rogaliku 😉 . Może takie jedzenie nie wygląda apetycznie i dziwnym wydaje się spożywanie smażonych pieczarek na śniadanie i placka ziemniaczanego (hash brown), ale uwierzcie mi, że to naprawdę jest dobre.

Po śniadaniu wybraliśmy się na spacer po wiatracznej okolicy, gdzie Stefan dumnie pozował do zdjęć ze swoim angielskim kuzynem.

Cley Windmill został zbudowany na początku XIX wieku a pierwsza wzmianka o nim znajdowała się w ogłoszeniu w Norfolk Chronicle z dnia 26 czerwca 1819 roku, gdzie młyn był na sprzedaż, opisany jako „nowo wzniesiony” i będący własnością rodziny Farthing. Młyn nie został wtedy sprzedany i pozostawał własnością rodu aż do 1875 roku, do śmierci ówczesnej właścicielki Dorothy Farthing. Młyn kupił młynarz Stephen Barnabas Burroughes. Rodzina Burroughes pracowała w nim do 1912 roku.

W 1921 roku wiatrak za kwotę 350 funtów został sprzedany przez braci Burroughes a nowa włascicielka Sarah Maria Wilson zleciła przekształcenie budynku w dom wakacyjny. Architektem odpowiedzialnym za przebudowę był Cecil Upcher, który usunął maszyny a koła zębate przecięto na pół i wykorzystano jako dekorację młyna.

Młyn odziedziczył podpułkownik Hubert Blount w 1934 roku. 31 stycznia 1953 roku młyn został zalany do wysokości 2 metrów i dopiero w 1960 roku Rada Hrabstwa Norfolk i Fundusz Pilgrim Trust przyznały dotacje na remont młyna. Kolejne fundusze pan Blount otrzymywał od Rady Hrabstwa w latach 1963 oraz 1971.

Podpułkownik Blount zmarł 1 lutego 1979 roku, a młyn odziedziczył pułkownik Charles Blount. W 1983 roku do Rady Okręgu North Norfolk zwrócono się o pozwolenie przekształcenie młyna w pensjonat z własnym wyżywieniem. Nowy właściciel zgodę uzyskał i 27 kwietnia 1983 roku młyn stał się pensjonatem.

W latach 1986-87 odnowiono czapę, żagle i wachlarz. Dotacje o łącznej wartości 19 000 funtów zostały przyznane przez English Heritage i Radę Hrabstwa Norfolk a szacunkowy koszt remontu wynosił 45 000 funtów. 

W grudniu 2006 roku wiatrak był tymczasowo własnością kuzyna Charlesa Blounta, Johna Woodhouse’a, zanim w 2006 roku został sprzedany dr Julianowi Godlee i Carolyn Godlee. Młyn co kilka lat jest remontowany i dlatego ceny pokoi nie należą tu do najtańszych. Warto jednak wspierać tego rodzaju biznesy jeżeli jest się tak mocno zakręconym na stare wiatraki.

Cley Windmill jest pięciopiętrowy młynem wieżowym z balkonem na poziomie drugiego piętra. Jego czapka jest w kształcie kopuły zakończona wachlarzem o ośmiu ostrzach. Czapka jest w tej chwili przymocowana tak, aby nie mogła obracać się pod wiatr. Wiatrak posiada cztery podwójne żagle patentowe o rozpiętości 21 metrów. W 1819 roku żagle napędzały dwie pary francuskich kamieni młyńskich, ale w 1876 roku liczba ta została zwiększona do trzech par kamieni.

Z naszego pokoju, przez małe okienko widac było w oddali morze. Tęsknię troszkę za tym widokiem, ale czy kiedyś wrócę do wiatraka w Cley? Nie sądzę i nie chodzi o to, że coś mi tam nie pasowało. Było cudownie, ale chciałabym spędzić jeszcze takie noce w innych młynach, a na takie wyjazdy trzeba mieć spore fundusze, dlatego wolę przeznaczać pieniądze na poznawanie nowych obiektów.

A na koniec zagadka. Jak myślicie, jak wygląda mój i Stefana ranking wiatraków, w których spaliśmy? Który był najlepszy, który drugi, a który ostatni: Scarbrorough, Rye, Cley? Dajcie znać w komentarzach, jak myślicie 🙂 .

Adres: The Quay, Cley next the Sea, Holt NR25 7RP

Zapraszamy ze Stefankiem na nasz Instagram .

17 komentarzy do „Noc w wiatraku po raz trzeci-Cley Windmill

  1. Ania

    To brzmi jak fascynująca podróż! Wygląda na to, że spędziłaś wspaniałe chwile w tym starym młynie. Sama kiedyś mialam okazje spac w starym wiatraku 🙂 No i ciekawe, że możesz już stworzyć swój własny ranking obiektów, od najlepszego do najsłabszego. Opisując atmosferę i doświadczenia, sprawiasz, że czytelnik chce poznać te miejsca jeszcze lepiej. Zwłaszcza opisanie widoku młyna na tle czarnego nieba wraz z gwiazdami wywołuje niesamowite wrażenia. Dzięki za podzielenie się tą historią

    Odpowiedz
    1. MarTaS Autor wpisu

      Ojjj a napiszesz coś wiecej o tym młynie, w którym spałaś? Zje mnie teraz ciekawość 🙂

      Odpowiedz
  2. Urszula

    Nie wiem, jak ty Marta, ale mnie się tu najbardziej podoba. Chyba to spokojne otoczenia tak na mnie działa. A Stefan chyba dobrze się czuje w każdym miejscu, widać to po dumnej minie, kiedy siedzi w wiatracznym łóżku! A jeżeli chodzi o angielskie śniadania, to masz rację. Problem tylko, gdy ma się chory układ trawienny jak ja. Tam jest dla mnie tylko pomidor do zjedzenia! Ale podczas wyjazdu do UK też dałam radę.
    Fajny weekend, popieram i pozdrawiam:)))

    Odpowiedz
    1. MarTaS Autor wpisu

      Ojj szkoda, że nie mogłaś w pełni skosztować angielskiego śniadania. Ja akurat mam problem z pomidorem, bo po zjedzniu skóry mam niedogodności żołądkowe. To był cudowny weekend, życzyłabym sobie takich więcej 🙂 .Uściski

      Odpowiedz
  3. Taita w Irlandii

    Kochana, ale fantastyczny wpis! Przede wszystkim cieszę się ogromnie, że miałaś okazję ponownie przenocować w kolejnym młynie 🙂 Zaryzykuję i stwierdzę, że doskonale wiem, co wtedy czułaś, bo mam takie same odczucia przed każdym noclegiem w latarni 🙂

    Nie wiem, czy to Twoja zasługa, czy wioska faktycznie jest taka urocza, ale na zdjęciach super się prezentuje!

    Haha, widzę, że Stefan w ogóle się nie patyczkował, tylko od razu wgramolił się na łóżko! Biedactwo, musiał być wykończony po takiej długiej, pięciogodzinnej podróży samochodem (i to pewnie jeszcze na tylnym siedzeniu – najgorzej!) :))

    No i na koniec: zdecydowanie zgadzam się z tym, co napisałaś odnośnie do śniadania (nic tak nie zapełnia człowieka na 3/4 dnia), a także powrotem do tych samych noclegowni. Nocowałam już w pięciu irlandzkich latarniach, jednej zagranicznej, i choć w każdej było super, to jednak staram się do nich nie wracać (dla jednej zrobiłam wyjątek i byłam tam dwukrotnie), bo przecież mam na swojej liście mnóstwo innych pozycji, które czekają na realizację. I tak jak piszesz, nie są to wcale tanie miejsca. Ale wiesz co? Warto! Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że warto się rozpieszczać w taki właśnie sposób – życie jest takie kruche i krótkie. Kto wie, co czeka nas za rok, dwa? Czy w ogóle coś czeka? Ciężko na to pracowałyśmy, więc korzystajmy z tych przywilejów 🙂

    Pozdrawiam Cię serdecznie ze średnio wiosennej Irlandii 😉

    Odpowiedz
    1. MarTaS Autor wpisu

      Taito dokładnie, zgadzam sie z Tobą w 100%. Nie wiemy co stanie się z nami za godzinę i odkładnie planów na jakąś tam bliżej nieokeśloną pzyszłość jest bezsensem. A ja czym jestem starsza, tym bardziej lubię się rozpieszczać.

      Odpowiedz
      1. Taita w Irlandii

        Mam identyczne myślenie 🙂 Od dłuższego czasu moją dewizą jest „lepiej już nie będzie!”, które wbrew pozorom jest bardzo optymistycznym hasłem, bo nawiązuje do carpe diem i do tego, by korzystać z teraźniejszości i najbliższej przyszłości, nie zaś odkładać wszystko na starość i emeryturę. TERAZ jest najlepsza pora, by spełniać swoje marzenia. Za rok, dwa, pięć (jeśli będzie nam to dane) będziemy starsze, mniej mobilne, wszystko będzie droższe – lepiej już nie będzie 😉

        Odpowiedz
        1. MarTaS Autor wpisu

          Dokładnie, zmotywowałaś mnie…idę poszukać jakiś tanich biletów wherever 😉

          Odpowiedz
  4. Taita w Irlandii

    A co do rankingu, to postanowiłam podnieść rękawicę i podjąć się tego zadania 🙂 Hmm, mam tylko małą zagwozdkę.
    Bo Scarborough był Twoim pierwszym, a do tych pierwszych razów przeważnie ma się spory sentyment. Zmierzę Cię jednak swoją miarką (bo mój pierwszy pobyt w latarni nie jest tym ulubionym, choć ma specjalne miejsce w moim sercu) i podam taki oto wynik tych moich dywagacji. Tylko napis potem, proszę, czy zgadłam czy nie :))
    (drum roll)
    3. Scarborough Windmill (bo duchy i wiatr dały Ci popalić!)
    2. Cley Windmill
    1. Rye (bo było tam luksusowo, a kto z nas nie lubi zaznać odrobiny luksusu, przez co mogłaś poczuć się jak księżniczka, no i właściciele byli przesympatyczni)

    Największe problemy miałam z wytypowaniem zwycięzcy, bo myślę, że Cley i Rye szły ze sobą łeb w łeb i na dobrą sprawę każdy z nich mógłby być tym numerem 1:)

    PS
    Ale urocze żółte autko na zdjęciu – Twoje? Pasowałoby Ci 🙂

    Odpowiedz
    1. MarTaS Autor wpisu

      Autko nie jest moje, ale moim marzeniem jest polecieć do Włoch i zwiedzać je takim oto Fiacikiem, ale w kolorze baby pink, albo baby blu, ewentualnie miętka.
      Taito trafiłaś z typowaniem a oznacza to, że dokładnie przeczytałaś moje wpisy i rozsztfrowałaś towarzyszące im uczucia. Dziękuję Ci, że podjęłaś wyzwanie i Twój komentarza dokładnie odzwierciedla to co czuję myśląc o tych młynach.

      Odpowiedz
      1. Taita w Irlandii

        Mam nadzieję, że to nie jest prima aprillisowy żart, tylko naprawdę zgadłam 😉 Hurra, ale się cieszę, że poprawnie wytypowałam wiatraki na podium 🙂

        Uwielbiam te kolory, o których napisałaś! Zdradzę Ci, że zamierzam kupić sobie buty w kolorze baby blue 🙂 Natrafiłam na nie przypadkiem, i to była miłość od pierwszego wejrzenia! Niesamowicie mi się podobają, i chyba nie będę zwlekać, tylko jeszcze dziś sobie je sprawię, bo widzę, że dostępność maleje (low stock pojawił się przy kilku numerach). Już parę razy było tak, że zastanawiałam się nad czymś, no i oczywiście w międzyczasie ktoś to coś wykupił. Ale potem plułam sobie w brodę! Pewnie znasz to uczucie 😉

        Rozpieszczajmy się, jesteśmy tego warte 😉

        Odpowiedz
        1. MarTaS Autor wpisu

          Moja mama (niestety nie ma Jej wśród nas od 17 lat) mówiła: „Szanuj siebie, bo nikt cię nie uszanuje bardziej niż ty sama” i miała rację, a ja dodaję, zeby być dobrym dla samego siebie. Kupiłaś te buty? Znam to uczucie, też tak miałam ostatnio ze sportowymi butami, które bardzo mi się podobały a ciągle odkłądałam ich zakup na później. I później już ich nie było 🙁

          Odpowiedz
          1. Taita w Irlandii

            O nie, przykro mi z powodu Twojej mamy, tym bardziej, że właśnie uświadomiłam sobie, iż musiałaś ją stracić w bardzo młodym wieku 🙁

            Tak, warto być dobrym dla samego siebie (uczę się tego ciągle), ja bym dodała jeszcze, że warto się lubić. Ludzie przychodzą i odchodzą, czasem nawet ci, których nazywaliśmy przyjaciółmi, jednak zawsze pozostajemy sami ze sobą. Trudno iść przez życie, kiedy człowiek ma wroga w swojej własnej postaci.

            Tak, kupiłam, nawet dwie pary (różne typy) adidasów – jedne białe, drugie niebieskie, dziś dotarły, ale, kurczę, jestem rozczarowana. Odsyłam wszystkie, bo są za ciasne na moje kopyta. A białe dodatkowo okazały się niewygodne, z bardzo twardą piętą 🙁

            Odpowiedz
            1. MarTaS Autor wpisu

              Ojj ja też mam problem ze swoimi stopiszczami i nie mogę znaleźć wygodnych szusów.

              Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *